Proza Shulza jako wyraz lęku.
Tekst: Marta Milczewska
Czego człowiek może obawiać się w swoim życiu?
Pytanie to nasuwa się każdemu z nas; zwykle formułowane jest nieco inaczej, bardziej osobowo:
Czego się boję? – ja; Co stwarza dla mnie zagrożenie?
Ci dociekliwi czasami są w stanie znaleźć odpowiedź, ta jednakże z reguły ich nie zadowala, kierowani wewnętrznym przymusem poszukują w innych wymiarach swojej rzeczywistości.
Tak więc żadna z naszych płaszczyzn odniesienia nie towarzyszy nam stale, w każdej chwili może wtopić się w tło, nieoczekiwanie zniknąć. Lękam się. Samotności. Starości. Uciekam przed... wstydem, własną nagością i seksualnością, która przecież w najmniej sposobnym momencie jest w stanie zaskoczyć mnie swoją niecodzienną obecnością, ukazując moją twarz przetworzoną przez tysiące okrzyków, jęków, chwilowych upokorzeń.
Nie potrafię dokonać wyboru między namiętnością a śmiercią, nie umiem wyznaczyć granicy.
Dlatego też boję się tego, czego nie znam, a co z pozoru nie stanowi mojej osoby, nie jestem ani moim własnym ciałem ani umysłem ani duszą.W takim ujęciu także samotność traktujemy jako coś całkowicie nienaturalnego, ze wszech miar wynaturzonego.
Mówimy, że nie odznacza się ona spontanicznością; nikt, kto jest samotny (albo uważa się za takiego), nie żyje żywiołowo, "na zewnątrz".
Samotność, stwierdzamy, to najczęściej swojego rodzaju upośledzenie, nieumiejętność współżycia z ludźmi, skaza charakteryzująca jednostki słabe psychicznie, lękliwe, pełne zahamowań.
Samotnym pozostaje ten, kto nie usiłuje przezwyciężyć ogarniających go wątpliwości, oporów. W głębi ducha skrywamy pogardę dla takich nieporadnych ludzi. Ale mimo tak rzeczowej argumentacji pozostajemy rozgoryczeni; pytamy więc zgryźliwie, czy pisarz – samotnik jest kimś wyjątkowym?
Co go wyróżnia, stawia ponad innych? A wreszcie, jakie ma prawa, żeby dysponować dowolnie naszymi sumieniami, myślami, uczuciami? I tak przechwytujemy w swoje lepkie ręce pierwszego napotkanego twórcę.
Wypijamy jego krew, pozbawiamy duszy, sami zaś nasycamy się tymi wielkimi myślami, które niegdyś lęgły się pod tą, pustą teraz, czaszką; przenikamy przez każdy oddech, smakujemy niewypowiedziane słowa. Stajemy się...? –
a jeśli tak, to kim? Czyżby
Brunonem Shulzem? Rzeczywiście, to on był pierwszym przechodniem. Nie, to nieprawda! – ktoś rozpaczliwie zakrzyknie, jednak skarcony złowrogimi spojrzeniami innych, szybko zniknie w tłumie. Ale to my mamy rację, przecież proza Shulza zawiera wiele odniesień do naszych właśnie lęków i kompleksów, to nas nierozerwalnie ze sobą łączy. Ja się boję, ty się boisz... Ja jestem samotny, ty jesteś samotny...
Tę wyliczankę można ciągnąć bez końca. Ryzyko popełnienia błędu jest niewielkie. Tym samym to nie my objawiamy się w osobie Shulza, to on pojawia się w nas.
Co prawda, mieni się jeszcze pisarzem; ten fakt możemy łatwo wytłumaczyć: żeby być pisarzem przede wszystkim należy najpierw zaistnieć jako człowiek, a więc pozwolić stworzyć się na wzór i podobieństwo Boga. Skoro tak, Shulz zalicza się już jedynie do nas, maluczkich.
Tylko że jego praca afirmuje go do roli twórcy, podczas gdy my nam pozostaje wyłącznie smutny los przeciętnego człowieka, skrępowanego, własnymi poniekąd, poglądami i przekonaniami; drobnomieszczanina. Toteż z żalem zauważamy schizofreniczne rozdzielenie się prozy Shulza na dwie nierówne części; wyłaniają się z nich różne oblicza tej samej osobowości – często barwne i krzykliwe, w swoim wyolbrzymieniu oddziałujące na zmysły wzroku, słuchu i dotyku, nawet węchu.
Czasami zaś są małe, przestraszone, niedwuznacznie wylękłe. Pojawiają się zatem trzy postacie kobiece, każda na swój sposób występuje jako mitologiczna kapłanka sierpniowej płodności. Jest nią i Adela, "Pomona z ognia dnia rozżagwionego" – typowy Sancho Pansa "w spódnicy"; jest i Tłuja, która "ochrypła od krzyku w konwulsji dzikiej uderza mięsistym łonem z wściekłą zapalczywością w pień bzu dzikiego (...)
zaklinany całym tym nędzarskim chórem do wynaturzonej, pogańskiej płodności", i wreszcie zrzędliwa ciotka Agata – "mięso białe i płodne".
Taka postawa wymaga od mężczyzny spełnienia wyimaginowanych powinności, zaspokojenia żądzy zapłodnienia. Konstruując te postacie i obrazy, Shulz obnażył przed nami swoje "ego" (nareszcie coś dla nas zrobił!) i pokazał, jak kobieta–wamp potrafi sprowokować do ucieczki przed nią.
Paradoksalnie, to, co mogło być piękne, zostało sprowadzone do prostych czynności biologicznych; akt stał się sprawdzianem technicznych możliwości. Niemożność podołania tym wymaganiom spowodowała wystąpienie zahamowań; brak mężczyzny jako takiego wywołał u niego zanik poczucia męskości i dumy płynącej z tego uczucia.
Skoro to jestem ja, to równie dobrze możesz być i ty, mężczyzno: przechodniu, sąsiedzie, przyjacielu –
zdaje się mówić Shulz. Spójrz, czytelniku, jak przez nieumiejętne uświadomienie seksualne wpędzono mnie w kompleksy, które zaciążyły później nad moim życiem.
Dlatego też uległem obsesjom; pozwoliłem, aby nieomal erotyczne zafascynowanie zagładą przewijało się w całej mojej twórczości.
Przeczytaj chociażby fragmenty "Wichury"; zwróć uwagę na to, w jaki sposób wychodzi z domu na zew wiatru Teodor, subiekt w sklepie mojego ojca. –
Tak, to ja, cały mój shulzowski świat – fascynujący, prowokujący, pełen tajemnic. Nieznośny, ohydny. Możesz w nim uczestniczyć i ty, nie będę bronił ci wstępu. Patrz, podziwiaj. Tutaj w fotelu siedzi mój ojciec, jemu zawdzięczam swoje zmarnowane życie. – Słucham? Twierdzisz, że jest to tylko postać literacka? Nie pamiętasz już, jak wyjeżdżając do wód zostawił mnie samego na pastwę wszelkich przeciwności losu, którym nie potrafiłem sprostać... A kiedy wrócił, rozpłynął się nagle, niczym mgła, w tysiącu spraw codziennych, zawiłych obliczeniach za ladą sklepową – "chwilami wynurzał głowę z tych rachunków, jakby dla zaczerpnięcia tchu, otwierał usta, mlaskał z niesmakiem językiem, który był suchy i gorzki, i rozglądał się bezradnie, jakby czegoś szukając". Później zaś zupełnie beztrosko zachorował: "W tym czasie ojciec mój zaczął zapadać na zdrowiu.
Bywało już we wczesnych tygodniach tej wczesnej zimy, że spędzał dnie całe w łóżku, otoczony flaszkami, pigułkami i księgami handlowymi, które mu przynoszono z kontuaru. Gorzki zapach choroby osiadał na dnie pokoju, którego tapety gęstniały ciemniejszym splotem arabesek". Teraz, mój drogi, nie możesz już przeczyć, powątpiewać. Zdałem ci krótkie sprawozdanie z mojego życia, streszczenie zaledwie.– Ależ tak, Bruno, nie mamy śmiałości... nie, skądże. Jesteśmy pełni uznania dla Twojej twórczości.
Może mielibyśmy kilka zastrzeżeń, lecz jeśli Ci to nie odpowiada... Nie, nie będziemy prowokować, chociaż zastanawiamy się nad tym, jak wiele kontrastów i przejaskrawień zawierają Twoje utwory. Skoro tłumaczysz to manią, dobrze, poprzestańmy na tym; spory odłóżmy na później.
Połóżmy się spać; pozwolimy tym samym odpocząć naszym zmęczonym umysłom. I może śniąc, przestaniemy się tak przeraźliwie bać? Słyszysz, Bruno? – Milkną prześmiewcy.– Tak. Przecież wszyscy jesteśmy somnabulikami błądzącymi w ciemności. A "Sklepy cynamonowe" to po prostu amorficzne panoptikum.